Wielki
kapitał ma to do siebie, że stara się kreować rzeczywistość korzystną dla
swoich interesów. A że politycy nie chcą mieć takich ludzi za wrogów, to
czasami naginają się do ich woli. Ale akurat Leszek Miller i Marek Pol
potrafili postawić się Kulczykowi - mówi Waldemar Witkowski, przewodniczący
Unii Pracy.
Plus Minus: Wielokrotnie
startował pan do parlamentu i nigdy nie zdobył mandatu. Kieruje pan partią, o
której istnieniu mało kto pamięta. Jak pan funkcjonuje? Zajmuje się pan pracą
zawodową, prowadzi firmę, opiekuje się dziećmi, a gdy przychodzą wybory
zamienia się pan w polityka?\
Nie. Jestem na co dzień aktywny
politycznie. Trzecią kadencję zasiadam w sejmiku wojewódzkim, spotykam się z
wyborcami. Żonę poznałem dzięki polityce, bo była działaczką Federacji Młodych
Unii Pracy, znajomą Barbary Nowackiej oraz Adriana Zandberga, którzy też
udzielali się w naszej młodzieżówce. Od większości polityków różni mnie
natomiast to, że nie żyję z działalności publicznej. Zarabiam gdzie indziej.
Jak to się stało, że Unia
Pracy, która w latach 90. dobrze się zapowiadała, praktycznie zniknęła ze sceny
politycznej?
Było wiele błędnych decyzji, które
do tego doprowadziły. Nasz pierwszy błąd polegał na tym, że w 1993 roku, gdy
odnieśliśmy sukces wyborczy i weszliśmy do Sejmu, odmówiliśmy wejścia do
koalicji rządzącej SLD–PSL. Ryszard Bugaj, nasz pierwszy przewodniczący,
kontestował proces transformacji realizowany przez obóz solidarnościowy, ale
współrządzić z SLD nie chciał. Przeciwnie, za wszelką cenę chciał zbudować koalicję
wszystkich przeciwko SLD. Ale gdy to się nie udało, niespodziewanie
„wydzierżawił" do rządu, wobec którego byliśmy w opozycji, Marka Pola –
młodego, zdolnego polityka i świetnego organizatora. Żeby było śmieszniej, Pol
został przedstawicielem PSL w tamtej koalicji, choć do Stronnictwa nigdy nie
należał. To był pierwszy, ogromny błąd.
Dlaczego został popełniony?
Ryszard Bugaj nie znosił SLD, a na
Aleksandra Kwaśniewskiego, szefa SdRP, wręcz miał alergię. Dlatego nie zgodził
się na współrządzenie z SLD i PSL. W 1995 roku, gdy zaczęła się kampania
prezydencka, Unia Pracy zastanawiała się, kogo wystawić na prezydenta. Nie było
mowy, żebyśmy poparli Kwaśniewskiego, choć spora grupa działaczy, tych
wywodzących się z PZPR, nie miałaby nic przeciwko temu. Ale jak nie, to nie. W
tej sytuacji część z nas chciała postawić na Aleksandra Małachowskiego. Ryszard
jednak nie mógł znieść, że ktoś w partii może być popularniejszy od niego.
Zablokował Małachowskiego i w rezultacie poparliśmy Tadeusza Zielińskiego, rzecznika
praw obywatelskich. To był kolejny błąd, bo on nie należał do Unii Pracy i
promował własną osobę, a nie nas.
W wyborach w 1997 roku
zabrakło wam niewiele głosów, żeby wejść do Sejmu. Jak pan myśli, dlaczego?
Dokładnie zabrakło nam 18 tys.
głosów. Tu znowu kłania się głupia polityka Ryszarda Bugaja. Na przykład ja
miałem kandydować do Sejmu z pierwszego miejsca w okręgu w Lesznie. Ale Bugaj
dowiedział się, że zasiadałem w radzie nadzorczej Towarzystwa Ubezpieczeń i
Reasekuracji Polisa i że mam pakiety akcji tej firmy. Proszę sobie wyobrazić,
że przysłał mi pismo, że Krajowy Komitet Wykonawczy z tego powodu skreślił mnie
z listy kandydatów Unii Pracy do Sejmu.
Akcje TUiR Polisa miała
Jolanta Kwaśniewska, pracowała w niej Maria Oleksy, a udziały miało wielu
prominentnych działaczy PZPR.
Właśnie to był powód. Już sobie
zacząłem robić kampanię, a Bugaj uczulony na Kwaśniewskiego skreślił mnie z
listy. Z kolei Andrzeja Aumillera, który przez lata był związany z Szamotułami,
wysłał do Kalisza. Gdyby nasi działacze startowali tam, gdzie mieli największe
szanse, tobyśmy do parlamentu weszli. Ale jeżeli na złość robiło się takie
rzeczy, to musieliśmy przegrać.
Dlaczego na złość? Jaką
złość miał do pana Ryszard Bugaj?
Nie chodziło konkretnie o mnie.
Miałem wrażenie, że on nie
ufa ludziom, którym się powiodło w biznesie, bo w jego mniemaniu albo byli
nieuczciwi, albo korzystali z układów. Pod pewnym względem był takim samym
idealistą jak Jarosław Kaczyński. Nie przywiązywał wagi do dóbr materialnych
ani do zarabiania pieniędzy, chodził w tej samej sztruksowej marynarce, a
wyżywał się głównie w polityce. Wszystkim przedsiębiorcom utrudniał możliwość
kandydowania. Wiesława Ziółkowska, z którą się co prawda zawsze liczył, miała
dziwne zdarzenie tuż przed wyborami w 1997 roku. Lokalna gazeta, którą
współredagował inny poseł Unii Pracy, związany z Bugajem, na dwa dni przed
wyborami opublikowała zdjęcia domu Ziółkowskiej, tak skadrowane, że wyglądał
bardzo okazale i nazwała go rezydencją. A to był zwykły dom. Moim zdaniem Wiesia
w jeden dzień straciła z tego powodu kilka tysięcy głosów.
Po co wasz lider miałby
inspirować takie historie? Przecież to nie leżało w jego interesie?
Moim zdaniem chodziło o to, że
chciał rządzić autorytarnie.
Jednak po przegranych
wyborach w 1997 roku honorowo ustąpił ze stanowiska.
To prawda, usunął się, ale namaścił
swojego człowieka na nowego lidera. Na szczęście walkę o przywództwo wygrał
wówczas Marek Pol i zaczął budować partię od nowa. Wspierał go Aleksander
Małachowski, który zaproponował porozumienie ze wszystkimi środowiskami
lewicowymi, w tym z SLD. Bugaja nie było już w partii, więc stało się to
możliwe. Przed wyborami prezydenckimi w 2000 roku Aleksander Małachowski
zaoferował Leszkowi Millerowi współpracę między SLD a Unią Pracy i Sojusz przyjął
tę ofertę. Udzieliliśmy też jako pierwsi poparcia Aleksandrowi Kwaśniewskiemu,
gdy walczył o reelekcję w 2000 roku.
Zostaliście za to sowicie
wynagrodzeni, bo dzięki temu została zawarta późniejsza koalicja z SLD.
To prawda, ale gdyby poparcie dla Unii
Pracy nie utrzymywało się stale na poziomie około 5 proc., to SLD by nas na
koalicjanta nie wziął.
Tak czy inaczej dzięki SLD wróciliście
do Sejmu, ale ten sukces nie wyszedł wam na zdrowie.
To prawda. Największy błąd popełniliśmy w 2003 roku, gdy rząd Leszka
Millera zdecydował o udziale Polski w wojnie w Iraku. Nasz przewodniczący
wicepremier Marek Pol był jednym z dwóch członków rządu, którzy zgłosili zdania
odrębne w tej sprawie. Uznał, że decyzja o wejściu do Iraku nie jest słuszna.
Wielu naszych działaczy uważało podobnie. Na posiedzeniu naszej Rady Krajowej
Federacja Młodych Unii Pracy zażądała zerwania koalicji z Sojuszem Lewicy
Demokratycznej. Odbyło się głosowanie, ale wniosek nie przeszedł. Tylko jedna
trzecia delegatów była za wyjściem z koalicji. Dwie trzecie głosowały przeciw.
Jakie były argumenty przeciw
zerwaniu koalicji?
Chodziło o zachowanie stanowisk. W
Radzie Krajowej byli wicewojewodowie, iluś wiceministrów. Te stanowiska mieli
dzięki koalicji z SLD i nie wyobrażali sobie, że mogliby je utracić z powodu
jakiegoś Iraku. Poza tym jaką mieli perspektywę? Rzucić wszystko i przez dwa
lata pracować na niepewny sukces w kolejnych wyborach? Niestety, tamta decyzja
okazała się dla nas zabójcza. Ludzie o prawdziwie lewicowych poglądach zaczęli
się od nas odwracać. W ich oczach straciliśmy wiarygodność. Odeszło od nas
wówczas sporo młodych działaczy.
Pan był za czy przeciwko wyjściu z
koalicji?
Za. Uważałem, że wysłanie naszych
żołnierzy do Iraku to poważny błąd, a skoro nie mieliśmy w tej sprawie nic do
gadania, to trzeba było porzucić rząd. Mogliśmy wtedy przyciągnąć ludzi
niechętnych wojnie w Iraku i zacząć budować prawdziwą lewicę.
Ale jak już mówiłem, tak się nie stało,
a gdy w styczniu 2004 roku umarł Aleksander Małachowski, który miał u nas ogromny
autorytet, wszystko do reszty się posypało. W partii zaczęły się ruchy
odśrodkowe. Zresztą w SLD też nie działo się dobrze. Półtora miesiąca wcześniej
doszło do katastrofy śmigłowca z premierem na pokładzie. Leszek Miller po tym
wypadku był zupełnie innym człowiekiem. Rozmawiałem z nim w pierwszych dniach
stycznia 2004 roku, gdy wybuchnął strajk lekarzy rodzinnych z Porozumienia
Zielonogórskiego. Byłem wówczas wicewojewodą wielkopolskim i jako jedyny byłem
w urzędzie, gdy Miller zadzwonił o świcie. Nalegał na zakończenie strajku za
wszelką cenę. Miller sprzed wypadku nigdy nie przystałby na warunki lekarzy,
którzy nie chcieli opiekować się chorymi w nocy i w weekendy, i sobie to
wywalczyli. Dla mnie to była widoczna słabość, która wynikała z faktu, że
premier sam był niedysponowany, leżał gdzieś w szpitalu i ten strajk go męczył.
Co pan ma na myśli, mówiąc o
ruchach odśrodkowych w Unii Pracy?
Przede wszystkim krótko po śmierci
Małachowskiego Marek Borowski z SLD i nasz wiceprzewodniczący Tomasz Nałęcz założyli
nową partię SdPl i zaczęli podbierać nam ludzi. Tomasz ma superanalityczny
umysł. Wyczuł, że nasza partia drży po decyzji o wysłaniu wojsk do Iraku.
Widział też, że SLD jest w coraz gorszej kondycji z powodu tzw. afery Lwa
Rywina. A że jako wicemarszałek Sejmu miał sporo czasu i często spotykał się z
marszałkiem Sejmu Markiem Borowskim, to tak długo knuli, aż wymyślili powołanie
nowej partii, co odbyło się nie tylko kosztem UP, ale też SLD. My jednak
straciliśmy najbardziej. Ci, którzy zostali w Unii Pracy, nie mieli już chęci
do intensywnego działania.
Tomasz Nałęcz mógł wykonać
ten manewr, bo wylansował się na komisji śledczej ds. afery Rywina, której był
przewodniczącym. Otwarcie dystansował się wówczas od SLD. Czy Unia Pracy
popierała jego działania?
Przekonywał nas, że fakty świadczą
przeciwko Sojuszowi. Oczywiście politycy SLD byli wściekli, bo liczyli, że
Nałęcz będzie trzymał ich stronę. Pamiętam takie spotkanie koalicyjne, podczas
którego Sojusz zaatakował Marka Pola. Niezbyt ładną rolę odegrał wówczas
Andrzej Celiński, który przygotował i przedstawił listę zarzutów pod adresem
naszego przewodniczącego. Sugerował m.in. niejasne interesy Pola z biznesmenem
Janem Kulczykiem, co było wyssane z palca. Tamten atak miał wywrzeć presję na
Nałęcza, żeby się opamiętał, bo nie zasiada w komisji śledczej, by rozdmuchać
aferę Rywina, tylko żeby ją inteligentnie wygasić.
Czy konfrontacyjna wobec SLD
postawa Nałęcza była w interesie Unii Pracy?
Nałęcz grał na siebie, a nie na
Unię Pracy. Nam ta sprawa nie przysporzyła popularności, ale też jej nie
odebrała. Osobiście uważam, że afera Rywina nie była taka wielka, jak się
wydawało. Wiedziałem od osób trzecich, że Rywinowi, w czasie gdy poszedł do
Michnika z korupcyjną propozycją, brakowało pieniędzy na działalność. Próbował
nawet sprzedawać jakieś nieruchomości. Być może to było clou tej sprawy. Ale
akcję przeciwko Polowi uważam za szczyt nielojalności ze strony SLD.
Jednak rząd SLD–Unii Pracy
miał jakieś konszachty z Kulczykiem, co wyszło na jaw przy okazji afery Orlenu.
Wielki kapitał ma to do siebie, że
stara się kreować rzeczywistość korzystną dla swoich interesów. A że politycy
nie chcą mieć takich ludzi za wrogów, to czasami naginają się do ich woli. Ale
akurat Leszek Miller i Marek Pol potrafili postawić się Kulczykowi.
W jakiej sprawie?
Jego firma chciała wybudować
kolejny odcinek autostrady wielkopolskiej, między Koninem a Łodzią.
Ale negocjacje były trudne i
Miller z Polem zdecydowali, że ten fragment zbuduje państwo. Podzielili go na
trzy odcinki i rozpisali przetargi na ich budowę. W efekcie ten kawałek
autostrady wybudowano szybciej i prawie dwukrotnie taniej, niż budował Kulczyk.
Koszt wyniósł niewiele ponad 3 mln euro za km. W tym czasie toczyły się
negocjacje w sprawie budowy odcinka autostrady od Poznania do granicy. Inwestor
prywatny wycenił koszt budowy kilometra autostrady na prawie 6 mln euro. Można
powiedzieć, że państwo nic na tym nie traciło, bo przecież nie budowało za
pieniądze budżetowe. Ale rząd miał częściowo gwarantować kredyt, więc ponosił
ryzyko.
Opłata za przejazd autostradą Kulczyka jest bardzo wysoka, a jeżeli obywatele
płacą za drogo, to państwo też na tym traci.
Zgadza się. Te opłaty za autostradę
to jest efekt nieudolnej umowy podpisanej przez rząd, a konkretnie przez
ministra transportu, w końcówce pierwszych rządów SLD, w 1997 roku. Nie dość,
że ta umowa była tajna, co samo w sobie uważam za skandaliczne, to potem
zaczęły wychodzić na jaw informacje, że firma Kulczyka dostała prawo do
swobodnego kształtowania opłat za przejazd. Gdy w 2005 roku okazało się, że
ciężarówki nie chcą jeździć autostradą Kulczyka, tylko wybierają drogi
alternatywne, państwo zdecydowało, że będzie zwracać TIR-owcom 70 proc. kosztów
przejazdu. 30 proc. kosztów miał wziąć na siebie Kulczyk. I wtedy momentalnie
opłata za przejazd podskoczyła z czterdziestu kilku złotych do ok. 70 złotych.
Kulczyk nie stracił ani grosza. Ale wcześniej był wściekły, że mu Miller z
Polem zablokowali budowę kolejnego odcinka autostrady. I co się wydarzyło? Gdy
pojawił się pomysł Marka Pola, żeby finansować budowę dróg i autostrad wpływami
z winiet, zaczęła się na Pola niewyobrażalna nagonka w mediach. Robiono z niego
wręcz idiotę.
Wiąże to pan z Kulczykiem?
Moim zdaniem to była zemsta za to,
że firmy prywatne wypadły z budowy autostrady Konin–Łódź. Dlatego miałem taki
żal do SLD za późniejsze zarzucanie Polowi rzekomych interesów z Kulczykiem. Na
dodatek po tamtym ataku w naszej partii powstało ogromne napięcie. Sprawa
stanęła na Radzie Krajowej, która głosowała nad udzieleniem Polowi wotum
zaufania. Co prawda się obronił, ale późniejsze powstanie SdPl zmieniło układ
sił po lewej stronie sceny politycznej i dla nas już nie było miejsca.
To dlaczego wystartowaliście
razem z SdPl w wyborach do Parlamentu Europejskiego? Zachowaliście się jak
karpie, które chcą przyspieszenia Bożego Narodzenia.
Borowski nas do tego przekonał.
Przyszedł na nasz kongres i powiedział: kto ma te wybory wygrać jak nie ja? A
ponieważ SLD okropnie się z nami handryczył o warunki wspólnego startu, bo
wtedy wycinał ludzi, którzy coś znaczyli w rządzie Millera, to poszliśmy z
SdPl. To oczywiście był kolejny błąd. Powinniśmy wystartować samodzielnie, żeby
pokazać naszą siłę. Ale akurat straciliśmy subwencję, nie mieliśmy pieniędzy na
kampanię i chyba wpadliśmy w panikę.
Przecież SdPl też nie miała
subwencji?
I to był paradoks naszej decyzji.
Potem z partii odeszła przewodnicząca UP Iza Jaruga-Nowacka, żeby założyć nową
formację Unię Lewicy, a wraz z nią grupa młodych ludzi, m.in. Barbara Nowacka i
Adrian Zandberg. Kilka miesięcy później ponieśliśmy druzgocącą porażkę w
wyborach parlamentarnych 2005 roku. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, po kampanii
zostały nam długi, ludzie się rozpierzchli. W takich warunkach zostałem szefem
Unii Pracy.
Ale wtedy, paradoksalnie,
powrócił do partii Ryszard Bugaj.
To prawda i nawet
przyprowadził ze sobą grupę działaczy. Nie był specjalnie szczęśliwy, że to ja
byłem szefem partii, ale jakoś się dogadaliśmy. Zaproponował, żebyśmy utworzyli
Radę Polityczną i on stanie na jej czele. Tak się stało. Wtedy szefem SLD był
Wojtek Olejniczak i Bugaj zaproponował, żeby z nim się spotkać i pogadać o
możliwości współpracy. Pamiętam tamto spotkanie. Zaczęło się miło, ale po pół
godzinie Bugaj zaczął mówić Olejniczakowi, kogo powinien wykluczyć z SLD, kogo
odsunąć, że przecież jest młodym człowiekiem, który nie powinien ciągnąć za
sobą balastu PZPR. Zrażony Olejniczak więcej się do nas nie odezwał. A Bugaj
znowu się obraził i ponownie odszedł.
Nie ma pan czasami takiej pokusy, żeby zamknąć tę Unię Pracy i pójść gdzie
indziej?
Kiedyś powiedziałem sobie, że Unia
Pracy będzie moją ostatnią partią, więc do innej się nie zapiszę. Miałem
propozycję, żeby startować do Sejmu z tworzonej wówczas partii Ryszarda Petru,
ale mnie to nie interesuje. Unia Pracy jest partią bardzo ideową i to mi
odpowiada. Nasze hasła – człowiek, praca, świeckość państwa – to dla nas nie
jest fikcja. Adrian Zandberg korzysta z naszych postulatów sprzed lat, bo
przecież to my jako pierwsi proponowaliśmy wprowadzenie 50-procentowego podatku
od bardzo wysokich dochodów, ponad 600 tys. rocznie.
Ale 75 proc. nie
postulowaliście.
No nie, Zandberg nas przelicytował
(śmiech). Naszym pomysłem jest skrócenie czasu pracy do 36 godz. Ostatnia
redukcja czasu pracy w Polsce była jeszcze w poprzednim systemie. Coś się
należy pracownikom z tytułu tego, że świat się rozwija. Skoro ponad 80 proc.
światowego kapitału należy do 1 proc. ludzi, którzy z roku na rok są coraz
bogatsi, to niech pracownicy też coś z tego mają. To my zawsze opowiadaliśmy
się za prawem kobiet do decydowania o przerywaniu ciąży. Unia Pracy wyrosła na
wojnie aborcyjnej początku lat 90. Na stanowiska zawsze delegowaliśmy
najlepszych ludzi, dzięki czemu wielu u nich pracuje do dzisiaj, bo są fachowi
i dbają o interes publiczny. Sam, gdy byłem wicewojewodą i widziałem, że
szykuje się jakaś niepokojąca prywatyzacja, to nie raz słałem protesty do rządu
i groziłem dymisją. Niektóre rzeczy udało mi się zablokować.
Na przykład jakie?
Skutecznie zatrzymałem prywatyzację
poznańskiego PKS. Dzięki mojej interwencji przeprowadzono drugą wycenę tego
przedsiębiorstwa i okazała się wielokrotnie wyższa od kwoty, za którą chciano
tę firmę sprzedać.
No to co pan zamierza zrobić z tą Unią
Pracy? Będzie pan trwał na posterunku?
Tak. Mamy jednego europosła Adama
Gierka, kilku burmistrzów, zastępców burmistrzów, wicestarostów itd. A co
dalej, zobaczymy. Platforma Obywatelska w grudniu ubiegłego roku zaprosiła nas
do rozmów w sprawie budowy platformy demokratycznej. Idea wielkiego bloku
demokratycznego jest mi bliska, choć wolałbym porozumienie lewicowe. Ale z lewą
stroną jest kłopot. Z deklaracji młodych liderów wynika, że nie chcą ludzi
związanych z minionym systemem, co eliminuje część naszych działaczy.
Uważa pan, że na
porozumienie na lewicy nie ma co liczyć?
Obserwuję usztywnienie stanowisk,
które nie będzie sprzyjało kompromisom. Na dodatek Barbarę Nowacką chyba nie
interesują wybory lokalne, a ja uważam, że trzeba powalczyć, żeby samorządy nie
wpadły w ręce Jarosława Kaczyńskiego.
Nie składa pan broni.
Gdzież tam. Mam małe dzieci. Nie
chcę, żeby były zmuszane do chodzenia na religię, żeby ktoś ich rozliczał z
tego, czy są ochrzczone czy nie. Chcę, żeby więcej pieniędzy szło na edukację
seksualną, żeby prezerwatywy były dostępne w szkołach średnich, żeby wszystkie
dzieci i młodzież jeździły komunikacją miejską za darmo, żeby w miastach
zaczęła się walka ze smogiem. Jest dużo do zrobienia.
— rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
* źródło: http://www.rp.pl/Plus-Minus/302019900-Waldemar-Witkowski-Chce-by-prezerwatywy-byly-dostepne-w-szkolach-srednich.html |